Nie mam ostatnio za dużo czasu pisać na blogu, dlatego korzystając z chwilki wolnego czasu położyłam mojego maka na kolanach i postanowiłam coś szrajbnąć, coś związanego ze świętami.
Dziwne to może i będzie, ale pewna wigilia, sprzed wielu lat stanowiła dla mnie inspirację ... do odchudzania.
Po urodzeniu dziecka, pewnie jak wiele innych mam miałam problem z wagą.
Przy wzroście 164 cm przytyłam w ciąży do ponad 85 kilogramów. Brzuch był jak wielka piłka i fajnie (tak przynajmniej twierdziła moja rodzina) podskakiwał kiedy śmiałam się wysłuchując kawałów specjalnie opowiadanych przez mojego męża.
Po urodzeniu waga spadła do 73 kilogramów i powoli, z mozołem (w końcu karmiłam niemowlę) schodziłam z wagą w dół do 70, by pod koniec roku znowu przybrać do 75 kg.
I przyszła wigilia, przyszły święta. Córka prawie roczek, na stole przysmaki które przygotowały mamy i babcia, a ja rozluźniona trochę i zwolniona od większości prac domowych zaczęłam pałaszować ponad miarę.
Pod choinkę, w prezencie dostałam przepiękny sweterek od mamy, indyjską sukienkę od męża (ponoć kosztowała majątek) i jeszcze parę drobiazgów.
Niestety, podczas przymiarki okazało się, że ciuchy są za ciasne, i to gdzieś tak o dwa rozmiary. Po prostu, moi bliscy nadal pamiętali mnie sprzed ciąży, a ja się swoją wagą nie chwaliłam.
Mąż chcąc mnie pocieszyć bąknął coś o tym, że jestem jego słodkim pulpecikiem 🐖, co mnie jeszcze bardziej dobiło!
Koniec, powiedziałam sobie. Tak dalej być nie może.
I zrobiłam sobie postanowienie wigilijne, że w dwa-trzy lata wracam do wagi sprzed ślubu.
Mąż (gamoń jeden) myślał, że nie wytrwam i postanowił ufundować nagrodę: złoty pierścionek jeśli zjadę poniżej 65 kg.
Dokonałam tego w niecały rok :)
Dziś ważę tyle, ile miałam kończąc szkołę średnią - 56 kilogramów. Czasem skoczy w górę kilo, dwa, ale zaraz robię korektę.
Tak jest ta moja opowieść wigilijna ⭐🌟❋🌛
Dziwne to może i będzie, ale pewna wigilia, sprzed wielu lat stanowiła dla mnie inspirację ... do odchudzania.
Po urodzeniu dziecka, pewnie jak wiele innych mam miałam problem z wagą.
Przy wzroście 164 cm przytyłam w ciąży do ponad 85 kilogramów. Brzuch był jak wielka piłka i fajnie (tak przynajmniej twierdziła moja rodzina) podskakiwał kiedy śmiałam się wysłuchując kawałów specjalnie opowiadanych przez mojego męża.
Po urodzeniu waga spadła do 73 kilogramów i powoli, z mozołem (w końcu karmiłam niemowlę) schodziłam z wagą w dół do 70, by pod koniec roku znowu przybrać do 75 kg.
I przyszła wigilia, przyszły święta. Córka prawie roczek, na stole przysmaki które przygotowały mamy i babcia, a ja rozluźniona trochę i zwolniona od większości prac domowych zaczęłam pałaszować ponad miarę.
Pod choinkę, w prezencie dostałam przepiękny sweterek od mamy, indyjską sukienkę od męża (ponoć kosztowała majątek) i jeszcze parę drobiazgów.
Niestety, podczas przymiarki okazało się, że ciuchy są za ciasne, i to gdzieś tak o dwa rozmiary. Po prostu, moi bliscy nadal pamiętali mnie sprzed ciąży, a ja się swoją wagą nie chwaliłam.
Mąż chcąc mnie pocieszyć bąknął coś o tym, że jestem jego słodkim pulpecikiem 🐖, co mnie jeszcze bardziej dobiło!
Koniec, powiedziałam sobie. Tak dalej być nie może.
I zrobiłam sobie postanowienie wigilijne, że w dwa-trzy lata wracam do wagi sprzed ślubu.
Mąż (gamoń jeden) myślał, że nie wytrwam i postanowił ufundować nagrodę: złoty pierścionek jeśli zjadę poniżej 65 kg.
Dokonałam tego w niecały rok :)
Dziś ważę tyle, ile miałam kończąc szkołę średnią - 56 kilogramów. Czasem skoczy w górę kilo, dwa, ale zaraz robię korektę.
Tak jest ta moja opowieść wigilijna ⭐🌟❋🌛
Komentarze
Prześlij komentarz