Drzwi do jej pokoju – o sztuce pukania i szanowania przestrzeni.
Drzwi do jej pokoju – moja prywatna granica cierpliwości
Pamiętacie ten czas, kiedy drzwi do pokoju Waszego dziecka były zawsze otwarte? Kiedy można było wejść w każdej chwili, żeby dać buziaka, przykryć kołdrą albo po prostu popatrzeć, jak słodko śpi, otoczone pluszakami. Ja pamiętam. Czasem mam wrażenie, że to było wczoraj. A potem, niemal z dnia na dzień, te drzwi się zamknęły. I to dosłownie.
Dziś te kilka centymetrów drewna, które oddziela resztę mieszkania od jej „królestwa”, stało się dla mnie symbolem. Czasem to zapora, czasem tarcza, a najczęściej – codzienna lekcja pokory i test na moją rodzicielską cierpliwość.
Dwie strony barykady, czyli potrzeba kontra potrzeba
Z jednej strony jestem ja – matka. W mojej głowie kłębią się myśli, które pewnie zna każda z Was:
Potrzeba kontroli: Czy wszystko u niej w porządku? Nie jest smutna? Czy odrabia lekcje? Z kim rozmawia przez telefon?
Poczucie obowiązku: Muszę dopilnować, żeby w tym pokoju nie zalęgło się nowe życie. Te kubki po herbacie same się nie wyniosą, a góra ubrań na krześle za chwilę ogłosi niepodległość.
Tęsknota: Chcę po prostu przez chwilę poczuć, że wciąż jestem częścią jej świata, a nie tylko dostawcą jedzenia i sponsorem kieszonkowego. Przecież to nadal moja córeczka!
Z drugiej strony jest ona, już nastolatka. Dla niej zamknięte drzwi to nie jest manifestacja pt. „mamo, nie wchodź”. To coś znacznie ważniejszego. To jej pierwsza, prawdziwa granica. Jej azyl. Laboratorium, w którym przeprowadza eksperymenty na własnej tożsamości – słucha muzyki, której nie rozumiem, prowadzi wielogodzinne rozmowy z przyjaciółką, przeżywa swoje małe dramaty, pierwsze zauroczenia i wielkie radości.
Jej pokój to jedyne miejsce na świecie, które jest w stu procentach JEJ. Gdzie nie musi być niczyją córką, wnuczką czy uczennicą. Może być po prostu sobą. A ja, stojąc pod tymi drzwiami z ręką podniesioną do pukania, czuję, że stoję na progu jej prywatności. I to jest cholernie trudne.
W poszukiwaniu złotego środka
Więc jak to pogodzić? Jak znaleźć balans między zaufaniem a tym cichym głosem z tyłu głowy, który szepcze: „wejdź i sprawdź”? Nie mam gotowej recepty, ale po kilku bitwach (i cichych dniach) wypracowaliśmy coś na kształt paktu o nieagresji.
Sztuka pukania. To podstawa. Pukanie to nie tylko gest. To komunikat: „Szanuję Twoją przestrzeń. Widzę, że potrzebujesz prywatności, ale jestem obok, gdybyś mnie potrzebowała”. Czekam na „proszę” i nie wchodzę jak do siebie. Czasem to „proszę” jest rzucone niechętnie, ale jest. I to już mała wygrana.
Pakt o chaosie. Sprawa porządku była zawsze naszą osią zapalną. Ciągłe prośby i groźby nie działały. W końcu usiadłyśmy i zawarłyśmy umowę. Ja nie wchodzę bez pukania i nie robię nalotów w poszukiwaniu brudnych naczyń. Ona zobowiązała się, że raz w tygodniu (powiedzmy, w sobotę) ogarnia swój „artystyczny nieład” do poziomu, który nie zagraża ekosystemowi naszego mieszkania. Czasem muszę o tym przypomnieć, ale to już nie jest wojna, a raczej negocjacje dyplomatyczne. Ale muszę dodać, że od czasu jak zaczął do naszego domu przychodzić pewien kolega - w pokoju aż lśni😀.
Zaufanie to ulica dwukierunkowa. Najtrudniejsza lekcja dla mnie. Musiałam zrozumieć, że aby ona mi ufała, ja muszę pierwsza pokazać, że ufam jej. Że wierzę, że poradzi sobie ze swoimi sprawami, a zamknięte drzwi nie oznaczają, że dzieje się coś złego. Oznaczają po prostu, że dorasta.
Te drzwi wciąż bywają dla mnie testem. Czasem, gdy są zamknięte przez wiele godzin, mój niepokój rośnie. Ale uczę się oddychać głęboko i zamiast naciskać klamkę, wysyłam SMS-a: „Wszystko ok? Może zrobimy sobie herbaty?”.
Bo w gruncie rzeczy nie chodzi o to, żeby te drzwi wyważyć. Chodzi o to, żeby nasze nastolatki wiedziały, że nawet gdy je zamykają, my wciąż jesteśmy po drugiej stronie. Gotowe, żeby zapukać, poczekać i wejść, kiedy zostaniemy zaproszone.
Komentarze
Prześlij komentarz