Nie mam ostatnio za dużo czasu pisać na blogu, dlatego korzystając z chwilki wolnego czasu położyłam mojego maka na kolanach i postanowiłam coś szrajbnąć, coś związanego ze świętami. Dziwne to może i będzie, ale pewna wigilia, sprzed wielu lat stanowiła dla mnie inspirację ... do odchudzania. Po urodzeniu dziecka, pewnie jak wiele innych mam miałam problem z wagą. Przy wzroście 164 cm przytyłam w ciąży do ponad 85 kilogramów. Brzuch był jak wielka piłka i fajnie (tak przynajmniej twierdziła moja rodzina) podskakiwał kiedy śmiałam się wysłuchując kawałów specjalnie opowiadanych przez mojego męża. Po urodzeniu waga spadła do 73 kilogramów i powoli, z mozołem (w końcu karmiłam niemowlę) schodziłam z wagą w dół do 70, by pod koniec roku znowu przybrać do 75 kg. I przyszła wigilia, przyszły święta. Córka prawie roczek, na stole przysmaki które przygotowały mamy i babcia, a ja rozluźniona trochę i zwolniona od większości prac domowych zaczęłam pałaszować ponad miarę. Pod choinkę...