Jak chyba każdy/każda z Was, tak i ja mam różne wspomnienia z czasów gdy moje dziecko było niemowlęciem.
Kiedy tak się zaczęłam nad tym zastanawiać, doszłam do wniosku, że nasz mózg to niezwykły narząd. Dlaczego niektóre zdarzenia tak mocno tkwią w pamięci a inne, wydawałoby się ważniejsze już dawno uciekły. Gdyby nie notes i zapiski...
Dziś będzie o wózku dziecinnym.
Pamiętam go dobrze. Był taki ładny, bordowy z zamszowego materiału. Można go było rozebrać, i kiedy robiło się ciepło robiła się spacerówka.
A wózek kupił nam dziadek. Tak naprawdę to dziadek mojego męża, a pradziadek naszej pociechy. Polubił mnie bardzo, może dlatego, że byłam jego pierwszą, "przyszywaną" wnuczką.
Dziadek to był ktoś. Żołnierz Września 1939, postawny, silny fizycznie i charakterem mężczyzna. Kiedy w czasach PRL stał w kolejkach, to pilnował porządku. Podpierał się solidną, drewnianą laską i kiedy trzeba, potrafił zrobić z niej użytek (np. gdy ktoś próbował się wkręcić z boku do kolejki :) ).
Dziadek postanowił, że skoro urodziła się pierwsza prawnuczka, to kupi dla niej szykowny wózeczek.
Jak powiedział, tak zrobił. Kupił, wsiadł w pociąg, przejechał 150 kilometrów i wózek trafił do naszego małego mieszkanka.
Niezły wyczyn jak na starszego ( i niestety śmiertelnie już chorego) Pana. Jeszcze o dziadku napiszę, bo jest w naszej rodzinie źródłem niezliczonych anegdot i opowiadań.
A co z wózkiem?
Spisywał się znakomicie, służył do około 15-16 miesiąca, bo potem nie chciałaś już jeździć wózkiem.
Nie i już.
Owszem, mogłaś go prowadzić, ale od małego zamiast jeździć wolałaś chodzić.
To nawet było pocieszne, bo przechodnie obserwując drobną kruszynkę cierpliwie pchającą wózeczek, myśleli chyba, że jestem leniwą, wyrodną matką.
A wózek po zakończeniu swojej roli w naszym domu trafił do mojej koleżanki, której właśnie urodziło się dziecko i służył, służył, służył...
,
Kiedy tak się zaczęłam nad tym zastanawiać, doszłam do wniosku, że nasz mózg to niezwykły narząd. Dlaczego niektóre zdarzenia tak mocno tkwią w pamięci a inne, wydawałoby się ważniejsze już dawno uciekły. Gdyby nie notes i zapiski...
Dziś będzie o wózku dziecinnym.
Pamiętam go dobrze. Był taki ładny, bordowy z zamszowego materiału. Można go było rozebrać, i kiedy robiło się ciepło robiła się spacerówka.
A wózek kupił nam dziadek. Tak naprawdę to dziadek mojego męża, a pradziadek naszej pociechy. Polubił mnie bardzo, może dlatego, że byłam jego pierwszą, "przyszywaną" wnuczką.
Dziadek to był ktoś. Żołnierz Września 1939, postawny, silny fizycznie i charakterem mężczyzna. Kiedy w czasach PRL stał w kolejkach, to pilnował porządku. Podpierał się solidną, drewnianą laską i kiedy trzeba, potrafił zrobić z niej użytek (np. gdy ktoś próbował się wkręcić z boku do kolejki :) ).
Dziadek postanowił, że skoro urodziła się pierwsza prawnuczka, to kupi dla niej szykowny wózeczek.
Jak powiedział, tak zrobił. Kupił, wsiadł w pociąg, przejechał 150 kilometrów i wózek trafił do naszego małego mieszkanka.
Niezły wyczyn jak na starszego ( i niestety śmiertelnie już chorego) Pana. Jeszcze o dziadku napiszę, bo jest w naszej rodzinie źródłem niezliczonych anegdot i opowiadań.
A co z wózkiem?
Spisywał się znakomicie, służył do około 15-16 miesiąca, bo potem nie chciałaś już jeździć wózkiem.
Nie i już.
Owszem, mogłaś go prowadzić, ale od małego zamiast jeździć wolałaś chodzić.
To nawet było pocieszne, bo przechodnie obserwując drobną kruszynkę cierpliwie pchającą wózeczek, myśleli chyba, że jestem leniwą, wyrodną matką.
A wózek po zakończeniu swojej roli w naszym domu trafił do mojej koleżanki, której właśnie urodziło się dziecko i służył, służył, służył...
,
Komentarze
Prześlij komentarz